sobota, 8 lutego 2014

życie na krawędzi z easybusem.

 Ten post będzie pewnie dosyć długi, więc zanim zaczniecie czytać, włączcie sobie taką pioseneczkę ładną. Pochodzi ona z filmu, którego akcja w Londynie, a sceny z tą muzyczką w tle rozgrywają się akurat w londyńskim metrze. Polecam film, dźwięki, metro.


Już nie jesteśmy w Londynu! Chciałyśmy wprawdzie nawet czasem wkręcić kogoś, że jednak wciąż tak, że nie zdążyłyśmy na samolot i śpiewamy na ulicy, by zarobić na bilet do domu, ale niestety nie udało się wyłączyć lokalizacji na fejsie. :D A i nieprzyjemnie tak trwać w oszustwie. A wiecie: naprawdę trochę mało brakowało i tak mogło być bez oszukiwania. 

Ale po kolei.

Wszyscy, którzy myślą, że opublikowawszy poprzedniego posta poszłyśmy spać, są w błędzie. Częściowo, bo poszłyśmy, ale nie spać, a do pubu. W naszym pokoju i tak nie byłoby czego szukać, bo pół składu następnego dnia opuszczało ten urokliwy przybytek, w związku z czym, aby przedostać się gdziekolwiek dalej niż próg (w którym słowami "Welcome to the jungle" witała nas koleżanka, ta od hejtu na prysznic), trzeba było posiąść niemałą wiedzę w dziedzinie nawigacji oraz zwinność cyrkowca. 

A pub był ładny, leciały piosenki Beatelsów, na moje oko (ucho!) z płyty "Revolver", nie tam jakieś "The Best of". W najlepsze trwał jakiś turniej zagadek, które zadawał w sumie przyjaźnie wyglądający pan, niestety przy okazji robiący z siebie pajaca. Ignorując quiz, posiedziałyśmy tam troszkę nad Guinnessem (<3). Ja to nawet piłam, Małgorzatka będąc przymusową abstynentką (farmakokinetyka, działania niepożądane, zakazane kombinacje, to rządzi się swoimi prawami, niestety), nie dołączyła się. Szkoda, ale w sumie dzięki temu poszłyśmy, aby ucieszyć ją fryteczkami, do kebaba pięć kroków dalej, gdzie spotkałyśmy przemiłych panów Turków, z którymi ucięłyśmy sobie przyjemną pogawędkę. Zaczęło się od tego, że najpierw pan przyjął zamówienie od Gosi, a gdy usłyszał, że ja nic nie chcę, postanowił że zapakuje siebie w papierek, wesolutki! Powiedział nam po cichu, że kibicuje Chelsea, ale wiedział, kto to Szczęsny [albo, jak wolicie, "Zczeżny"] i że jest on bardzo wysoki. Pożegnawszy się z kebab-ekipą udałyśmy się do domku zjeść fryteczki, Gosia trochę płakała nad toną poliakrylamidu, który w siebie wpakowuje (bo to chyba największe frytki w Londynie!), ale nie wzruszyło nas to jakoś najmocniej, bo w końcu ten sposób na zrobienie sobie z mózgu galaretki sprawiał sporo radości. Chwilę później ja zapadłam w letarg na kanapie (1 pint of Guinness, pamiętacie?), a Go obczajała, czy Wojciech Sz. ma żonę, bo na jednym zdjęciu chyba miał obrączkę. Nie wiem w końcu, czy ma ją. Chyba nie. Może to był różaniec albo rodowy sygnet. Zaraz poszłyśmy spać, ale nie śniłyśmy o małżonce Szczęsnego, przynajmniej ja nie robiłam tego.



Rano zapakowałyśmy swoje kulbaki i wyruszyłyśmy na spotkanie przygody. Miała ona czekać nas w dzielnicy, w której rozgrywa się akcja jednego cudnego filmu, którego nazwa nie pozostawia miejsca na niespodziankę : "Notting Hill"! Mnie nieco bardziej zależało żeby tam dotrzeć, ale Gosia zbytnio nie protestowała, bo miejscówka urocza, a trasa przez podobnie urocze (a w dodatku "must-see") Kensigton Gardens i Hyde Park. 
Udałyśmy się zatem na stację metra, gdzie poczekałyśmy kilkanaście minut, aż miną godziny szczytu i bilety staną się tańsze. Niebawem linia Victoria (pioseneczka pod spodem) powiozła nas, oraz tłum śpieszących do pracy i innych zajęć londyńczyków, na stację Oxford Circus, gdzie nastąpiła przesiadka w Central Line (w medycznym angielskim: "centralne wkłucie"!) do Notting Hill Gate. Udało się tam bez żadnego kłopotu oddać nasze Oysterki i z pełniejszą kieszenią ruszyć w kierunku Portobello Road. 



W filmie Portobello Road stanowi główną oś, wokół której dzieje się akcja, a w rzeczywistości także jest bardzo piękną uliczką, zwłaszcza w chłodny, mokry, ale bezchmurny poranek, gdy zaczyna wychodzić słońce, a ludzie rozstawiają swoje stragany, budki i kramiki - takie jak wtedy, gdy idzie sobie uliczką Hugh Grant, a w tle śpiewają "Ain't no sunshine when she's gooone...". Poszukiwacze domu z niebieskimi drzwiami będą zawiedzeni - dom wprawdzie stoi, ale drzwi sprzedano na aukcji dobroczynnej, a w zamian wstawiono czarne. Myślę, że nawet dla ludzi, którym komedyjka, o której co chwilę wspominam, jest obca, spacer w Notting Hill jest przyjemnością, bo jest tam przyjaźnie, naturalnie, a domki są ładne i w pastelowych kolorach. 



Kierując się w stronę Baker Street (stamtąd nasz izibas na Stansted!) podążyłyśmy przez Kensigton Gardens na wschód. Po drodze przegapiłyśmy wprawdzie, choć bez żalu, sławetny pałac, ale w parku też było w porządku i wiosennie. Najmilej, że były tam śliczne szare wiewióreczki, i to w dużych ilościach! Gosia chciała jedną zawołać, ale nie wiedziałyśmy, jak się woła na wiewiórki po angielsku. Najskuteczniejsza pewnie byłaby jakaś spożywcza zanęta, ale akurat nie miałyśmy nic na stanie.
 Co chwilę w parku trafiałyśmy na strzałki kierujące w stronę fontanny ku pamięci Księżnej Diany. Niesposób było nie skorzystać z propozycji, szczególnie jeśli przypomnicie sobie, jak wczoraj wyglądało nasze śniadanie (patrz: poprzedni post). Fontanna jest skonstruowana na kształt strumienia, ale nie posiada - jak każdy normalny strumień - początku i końca, a jest w formie koła. To, jak wiecie, ulubiona figura Gosi ;) 
Woda w fontannie szemrząc płynie sobie w kółko (tu chyba można wejść dwa razy do tej samej rzeki!), a tabliczka obok niej nakazuje czuć się wolnym, aby pomoczyć w niej ręce albo stópki. My poczułyśmy się wolne aby nie skorzystać, ponieważ słońce słońcem, ale to jednak luty. Podążyłyśmy zatem w miejsca oznaczone na mapie Royal Albert Hall i Royal Academy of Music, żeby je zobaczyć i rzeczywiście tam były. 

wiewióreczka (jedna z)


Do odjazdu izibasa było jeszcze dużo czasu, ale duża była też skala mapki, z której korzystałyśmy, tak że zapanował przez chwilę przestrach, że nie zdążymy i CO WTEDY! Zaspoiluję: zdążyłyśmy, oczywiście było całkiem niedaleko i bez przygód, więc spokojnie dotarłyśmy w pożądane miejsce z półtoragodzinnym zapasem, który wykorzystałyśmy na kawę (zgadnijcie gdzie!) i sprawunki. 
Zaś po drodze jeszcze Hyde Park, tam też wiewiórki i biegacze, i zieleń, a dalej Marble Arch, ładny, ale nie wiem, co upamiętniał, a także ulica pełna wielkich sklepów z ładnymi ubraniami. Zaszłyśmy też do budki z pamiątkami poszukać długopisu z księżną Kate i księciem Williamem dla Ewuni, ale był tylko talerz z młodym książątkiem Jerzym, ewentualnie popielniczka z Dajaną i bokserki w mapę metra. Był też pan sprzedawca, który rozpoznał, że mówimy po polsku, bo niedawno miał dziewczynę z Warszawy. Podobno znał wiele wyrażeń w tym języku, ale nie chciał sobie przypominać, bo od razu robiło mu się smutno z powodu rozstania. Niemniej pożegnał nas "dziękuję, kocham cię, papa", miło nam się zrobiło.



Easybus kazał być na przystanku dziesięć minut przed odjazdem, my ustawiłyśmy się tam jeszcze z kwadrans wcześniej. Pogadałam sobie przy okazji z Portugalką, która nie mogła wyjść z szoku że chodziłyśmy z Islington do centrum pieszo oraz że w mojej opinii o tej porze w Londynie jest ciepło (wspominając zeszłotygodniowe minus kilkanaście w Warszawie - owszem). Mam nadzieję, że udało nam się w tej rozmowie nieco zawalczyć ze stereotypem wiecznie marudzących i narzekających na wszystko Polaków! Koleżanka zanim wsiadła w swój bus o 13.45, ostrzegła nas jeszcze o potencjalnych przygodach, które mogą nam się zdarzyć w związku z podróżą easybusem. 
Jak się okazało, zdarzyły się one, będąc dzięki ostrzeżeniu nieco mniej szokującą, ale jednak trochę niespodzianką. Szczególnie gdy się czasami lubi być w różnych miejscach na czas albo przed nim, my tak mamy z reguły. Przygody, co się zdarzyły, były trochę mało widowiskowe, nie nadałoby się to na film akcji - po prostu bus spóźniał się niemożliwie. Och, do kroćset! Szczególnie irytujące było to, że podczas gdy na przystanek do Stansted nie przyjechały trzy kolejne busiki ( miały być co 15 minut), a wcześniej jeszcze dwa, do Luton izibasy odjeżdżały regularnie, i to niemal całkiem puste, zupełnie ignorując tłum stłoczony na naszym przystanku. 
Można by w sumie, na przykład po czterdziestu minutach oczekiwania, nawet trochę zacząć się denerwować, gdyby nie Psalm 121, który mi powracał co chwilkę: Pan będzie czuwał nad Twoim wyjściem i powrotem / Teraz i po wszystkie czasy. Gdy chwila robiła się już naprawdę ostatnia, podjechał upragniony pomarańczowy pojazd, wprawdzie nie nasz, ale późniejszy. Wesolutki pan Włoch-kierowca (miał takie śmieszne wąsiki jak z kreskówki!) nie miał pojęcia, gdzie zniknęły trzy poprzednie autka, ale pozwolił nam jechać. Żeby nie było nudno, po drodze jeszcze korki, roboty drogowe i panowie policjanci kierujący ruchem - ale zdążyłyśmy! A na lotnisku znowu było śmiesznie. 

Podczas kontroli bezpieczeństwa pani babce z lotniska nie spodobała się Gosi foliowa torebka na płyny, ale wcale na nią nie nakrzyczała! Uprzejma pani z uśmiechem wyjęła odpowiednią torebeczkę, przepakowała skarby Małgorzatki i śmiała się, że nie może zapiąć, słodko miałyśmy! Podobnie uprzejmy i uśmiechnięty był pan, który zarekwirował mój plecak i rozpoczął przegrzebywanie go w poszukiwaniu niezarejestrowanych płynów. Górka moich rzeczy robiła się coraz większa, ale zanim z plecaka pozostał sam pusty bukłak w końcu skojarzyłam, że są szanse że płynem jest cytrynowa marmoladka, którą chciałam potajemnie wwieźć do kraju. Wyobraźcie sobie, była. Pan podziękował i wyrzucił tę dobroć do kosza (zgromadzone w niej kilogramy trotylu zasyczały smutno). Już sobie wyobrażam, jak to jest, gdy na lotnisku zapada noc, a obsługa rzuca się na odrzucone produkty i urządza sobie z nich nieziemskie uczty, chytrusy. No nic, tymczasem pan nas pożegnał i pozwolił iść dalej. Pochwalę się jeszcze dokonaniami Małgorzatki, która będąc (w przyszłości) legal drug dealer, przewiozła w walizce płyn w trzystumililitrowej butelce, nie będąc ani razu (z dwóch razów) złapana na tym niecnym postępku.
Podsumowując, zwykle wyrażenie "puścić z torbami" opisuje raczej tragiczne zdarzenia, tym razem ucieszyłyśmy się, że zostałyśmy puszczone właśnie tak. 

Oczekując na otwarcie bramek nawiązałam miły, niewerbalny kontakt z pewnym mężczyzną, na oko czterolatkiem, którego uśmiech był najbardziej ujmujący świata. To trochę smutne, że jedyne obiekty na jakie mogę liczyć w temacie bycia podrywaną, chodzą do przedszkola (albo jeszcze nie), ale to w sumie była miła znajomość. Miała szansę na rozwój, ponieważ mój nowy przyjaciel wraz z rodziną odbywał ten sam lot do Warszawy i spotkaliśmy się jeszcze w kolejce do samolotu, a także w nim, bo zajęli sąsiednie siedzenia. W rzeczonej kolejce najlepszych rozrywek dostarczyła nam jednak para Polaków, znajomych, najpewniej robiących doktoraty w Wielkiej Brytanii, i obgadujących swoje prace (transgeniczne ryby, te sprawy) w przedziwnym polsko-angielskim slangu wprost z labu. Próbkę tego postaram się dać tutaj: "jak masz więcej calcium, to się bardziej świeci", "no i jak masz lysis, to wszystko wypływa z komórki, nawet ATP". Byli naprawdę słodziutcy. 
Samolot się opóźnił, ale nic to, pożegnałyśmy przez okno Anglię - na czas nieokreślony, a także wiosnę - tę już, mamy nadzieję, na kilka chwil. A dalej? Wszystko poszło nudno, planowo, spokojnie. 

Miałam trochę chęci, by już w Warszawie pojeździć sobie trochę metrem dla rozrywki, poprzesiadać się w różne autobusy i, posiadając kartę miejską, nie musieć płacić za każdy przejazd osobno i to grubymi funciakami, ale zabrakło mi siły. Tak jak pewnie i Wam braknie na czytanie tych przedłużających się w nieskończoność opowieści, niedziwne! Foteczki zatem: 

Portobello Road, sam początek. 


windowshopping, ciąg dalszy. 

wiosna w Kensington!

egzotyczna fauna Kensington

egzotyczny pomnik księcia Alberta

moje autko :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz