środa, 5 lutego 2014

Caravaggio, chyba-nieszpory i najwolniejszy autobus świata.

Dobry wieczór!

Pozdrawiamy z bazy. Właśnie zjadłyśmy obiad instant chyba po raz ostatni, bo pan z recepcji zagroził, że już więcej nie da nam miseczek. Podobno kucharz się denerwuje, że ma za dużo zmywania. Rozważamy umycie naszych naczyń i schowanie w jakimś kącie jadalni - nie łudzimy się, że ktoś tu będzie sprzątał i znajdzie ;) 



Jeśli chodzi o dalszą część raportu z twierdzy, w dniu wczorajszym z naszego pokoju wyniosły się Azjatki, a także chrapiące koleżanki. Przypadek?

Oddalam i oddalam wieści o tym, co dziś w Londynu, bo uważam, że warto zbudować trochę napięcia zanim opowiem o tym, co widziałyśmy, a dla mnie było najważniejszym punktem na liście do zrobienia w L. Ale po kolei, nasz dzisiejszy cel znajdował się w miejscu, do którego dotarłyśmy już wczoraj, toteż trasa, będąc znaną, zapowiadała się przyjemnie, zwłaszcza że przestało padać i nawet pojawiło się trochę słoneczka. 

idzie luty, podkuj buty!

nie ma wspinania się po ogrodzeniu :(

Po drodze - już standardowo- co chwila zachwyty nad London lookiem (drim-end-bi-stajlisz) i akcentem, który wydaje się taki wytworny,że aż dziwne się wydaje słyszeć go na przykład z ust dzieci albo panów żulków. A, i zapomniałamby: miałyśmy to szczęście już kilkukrotnie przechadzać się ulicami naszej dzielnicy w godzinach przed- i po-lekcyjnych i podziwiać dziesiątki rodzajów mundurków (na ich często uroczych właścicielach, ofkors), które są taaakie piękne, że samemu by się chciało taki mieć. Albo dzieciątko w takim. 
O, a widziałam też dziś buldoga angielskiego, w Anglii, bezcenne!

Trasa, choć podobna do wczorajszej, różniła się zasadniczo w kilku kwestiach. Na przykład takiej: o ile wczoraj dziarsko kroczyłyśmy, dziś było to raczej szuranie. Pewnie nie będziecie nam współczuć, ale wiedzcie, że po wczorajszych przechadzkach nasze stopy przeistoczyły się w minced meat. Po co w sumie nie zrobić sobie od spodu płynnej poduszeczki, gdy się jest piętą, skoro można tak? Niemożliwe? It seems impossible until it's done. :) Druga różnica jest taka, że pod sam koniec drogi, aby uniknąć niedogodności związanych z robotami drogowymi, zagłębiłyśmy się w drobne, i, jak się okazało, niebywale urocze uliczki Soho. 
Przy jednej z nich stał kościół, wyglądający z zewnątrz jak paryska katedra Notre Dame, ale w środku niestety był protestancki (to akurat nie szkodzi ani troszkę), w związku z czym przypominał skrzyżowanie stołówki z biurem. What a shame! Dalej nastąpiła Neal Street, pełna sklepów z ładnymi ciuchami i butami (!), która doprowadziła nas do Convent Garden, a obok stał sobie niepozornie Królewski Dom Opery.



Gosia kontempluje wycieraczkę.

Koniec tego trzymania w napięciu. NATIONAL GALLERY! To już. Ten skarbiec dobroci mieści się w samym sercu miasta Londynu, przy Trafalgar Square. Co ciekawe, jego zawartość udostępniona jest szerokiej publiczności zupełnie za darmo, mimo że niespodziankom, które skrywa piękna fasada, daleko jest od bycia valueless, a wręcz przeciwnie - są całkiem invaluable, bezcenne znaczy. Dobrze, że każdy może z tego skorzystać! W galerii spotkałyśmy na przykład wiele osób siedzących na krzesełeczkach przed poszczególnymi dziełami i szkicujących przedstawione tam sceny i postaci. Były też wycieczki ze szkół, na przykład grupka sześciolatków, siedzących po turecku naprzeciw jakiegoś obrazu i dyskutujących z panią o tym, co na nim i co to znaczy. 

Zatem za drzwiami zostawiłyśmy wietrzne, chłodne i wilgotne miasto, a przeniosłyśmy się na kilka godzin w świat historii i opowieści, które można było wyczytać z obrazów. Nie jestem znawcą sztuki ani literatem, więc daruję sobie wysmakowane opisy tego, co tam zobaczyłyśmy, ale muszę wspomnieć o jednej rzeczy, która niesamowicie mnie zaskoczyła i zachwyciła. Nie przygotowywałam się do wizyty w National Gallery, nie sprawdzałam, co tam wisi (bo po co?), więc jakaż była radość i przeżycie z natrafienia na jeden z moich ulubionych obrazów Caravaggia. Posłuchajcie, co mówi o nim o. Paweł Krupa, warto! 

                                              

Łażenie po galerii i zachwyty nieco nas zmęczyły, a miałyśmy dalsze plany, więc postanowiłyśmy odpocząć chwilkę i ogrzać się przy herbacie w swojskim Maku. Była ona trochę angielska, bo z mlekiem, do five o'clock wprawdzie jeszcze trochę brakowało, ale opierając się na polskim czasie, byłyśmy w sam raz. Przyznam się, że nawet przestawiłam zegarek tak, żeby dobrze i gustownie wyszło na zdjęciu, kajam się. 

Słyszeliście kiedyś o Westminster Abbey? To ten kościół co książę William się żenił z Kate niedawno. Byłyśmy tam dziś! I to w najlepszy sposób, który to pomysł podsunęła nam bywająca wcześniej i znająca się na londyńskim życiu Anetka P. (dzięęęęki!). Otóż, normalnie wstęp do opactwa kosztuje miliony monet. (pominąwszy fakt, jak dziwne jest płacenie za wejście do kościoła). Ale codziennie o 5 pm można tam przyjść pomodlić się na Evensong, czyli takie jakby nieszpory. Gdy dotarłyśmy do wrót kościoła kilkanaście minut przed piątą, okazało się, że owszem, codziennie, ale OPRÓCZ ŚRODY. Klasyka. 
Ta informacja nie pogrążyła nas jednak w smutku, bowiem poinformowano nas, że w środy w Westminster Abbey odbywa się Evening Prayer. Nie wiemy tak naprawdę, czym różni się to od Evensong, więc nie zrobiło nam to jakiejś specjalnej różnicy i chwilę później już byłyśmy w pięknej, legendarnej świątyni, wspólnie z ludem uczestnicząc w nabożeństwie, mimo wszystko przypominającym nieszpory (był Magnificat i czytanie psalmów na chóry, i hymn), ale rozszerzone o czytania, wyznanie wiary i Modlitwę Pańską. Dostałyśmy książeczki z dokładną instrukcją, co po kolei, nutami śpiewanego hymnu, i tekstami, które miałyśmy czytać w odpowiednich miejscach. W ogóle w tekstach modlitw i fragmentach z Pisma Świętego pojawia się tak wiele dziwnych, niesłyszanych nigdzie indziej słów! Tak że -gdyby słyszeć dany tekst po raz pierwszy- wydaje się absolutnie niezrozumiałe. Ale dobrze jest tak, gdy się znajdzie jakąś frazę, która naprowadza na to, jak brzmi dany fragment po polsku i jest tak dobrze znany, że potem samo to jakoś płynie. 

Gdy wyszłyśmy z nieszpo było już ciemno, a zaraz obok, na nieszczęście, Big Ben, więc znów zachciało nam się miliona foteczek z symbolem Londynu. Wyszły jeszcze gorsze niż ostatnio, ale z jedno wkleję, żeby się nie marnowało, gdy już zrobione. 


A teraz najbardziej porywający epizod dnia! Stwierdziłyśmy zgodnie, że idealnym zwieńczeniem będzie podróż powrotna do Arsenal czerwonym double-deck basem. Bo jak tak można, być w Londynie i się nie przejechać! Nie można. Jak bardzo się ucieszyłyśmy, gdy okazało się że w godzinach szczytu (a właśnie były one) taka wyprawka nie kosztuje wcale więcej niż standardowe dwa funciaki (a metro tak), ale wręcz wiele mniej, bo tylko £1,35! Niedługo po tym, jak wsiadłyśmy do autobusu okazało się, że owszem, wygrałyśmy życie. Do kolejnej stacji metra (pieszo jakieś dziesięć minut spacerkiem) jechaliśmy godzinę. To nie żarty! Już teraz wiem, dlaczego w Polsce mówimy "uciekł mi autobus", a po angielsku "I missed the bus". Serio, gdyby nie zdążyć na czas na swój przystanek, można by złapać autobus na kolejnym, po drodze zachodząc na kawę, ewentualnie dwudaniowy obiad. 
Gdybyśmy się gdzieś śpieszyły, miały mnóstwo siły i planów na wieczór, na pewno zdenerwowałoby nas to, że jechałyśmy do domu DWIE GODZINY (przypominam, że pieszo na zmielonych stopach dajemy radę dwadzieścia minut szybciej). Ale to nie ten kejs. Miło było zatem sobie tak być ciągle po złej stronie drogi, na górnym pięterku ciepłego autobusu, gdzie nawet udało nam zająć przytulne siedzące miejscówki. Na myśl o nich już zachciało mi się spać, Gosia już to robi, więc chyba zjednoczę się z nią i z Wami (w Polsce godzina do przodu, tak bardzo noc) w tej czarownej przyjemności. Do jutra!


I obrazeczki z dziś:
w międzyczasie zostałam twarzą mjuzikalu!

windowshopping cz.3. suknia dla Go.

Royal Opera House. Londyński look, chińskie oczy.


Herba z widokiem na świat M&Msa.

fajfoklok. almost!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz