wtorek, 4 lutego 2014

stare dobre małże! [good old oysters]

Good morning!

Teraz jest poranek, Go i cały nasz pokój jeszcze śpi, toteż przebiegle wykorzystam ten czas, by opisać, jak tutaj mamy. Zatem Arsenal Tower to miły hostelik, choć nie jakoś szczególnie urządzony. Szczerze mówiąc, perfekcyjna pani domu na jego widok bez specjalnych  starań dostałaby białej gorączki. Całe szczęście nią nie jesteśmy. Znaczy może Gocha jest, tylko siedzi cicho i przeżywa białą gorączkę w skrytości serca. Nie wiem. 

Na dole mamy tu duży pokój,można do woli częstować się wifką i wodą z czajnika, a także fakultatywnie pograć w bilard albo zostawić swoje produkty we wspólnej lodówce. W tym samym budynku za ścianą jest bar, gdzie się pije piwo i ogląda mecz, może kiedyś wypróbujemy ten sposób na wieczór i powiemy, czy warto.

Wczoraj nawiązałyśmy miłą rozmowę z dwoma Azjatkami od nas z pokoju. Ostrzegły nas, że są wśród nas osoby, które chrapią, a na dodatek uprzejmie wskazały nam, gdzie śpią te osoby. Nie wiem, do czego miała nam posłużyć ta druga informacja, być może dziewczyny miały tego chrapania już tak dosyć, że chciałyby udusić  nieświadomych zakłócaczy nocnej ciszy, ale zabrakło im animuszu, a w nas, w ich opinii mówiących po ukraińsku, odkryły potencjał do takiego działania. Ha! Niestety, zapewniłyśmy je, że zasypiamy wszędzie i na wszystkie sposoby, niedługo potem zaczęły rozmawiać w swoim egzotycznym języku, więc trudno powiedzieć, do jakich doszły wniosków. W sumie to smutne, ale wyszło że nic nie łączy bardziej niż wspólny hejt :(

O, a wczoraj w radyjku na dole leciała ta piosenka, która dotąd chodzi mi po głowie. 






Dobra, tak było rankiem, teraz zaś jest wieczór i dogorywamy właśnie z Małgorzatką po całym dniu pieszego zwiedzania wielkiego miasta. Zresztą kto by tego nie robił (nie dogorywałby), gdyby przedreptał tyle kilometrów.

Ale najpierw - śniadanko. W programie były tosty, trzeba było przygotować je samemu, natrafiłyśmy na jakąś dziwnie zaprogramowaną maszynę do robienia i udało nam się pierwsze zupełnie spalić. Zapach poinformował o tym wydarzeniu całą społeczność jadalni, ale nikt nie zorientował się, że to my, więc nam się UPIEKŁO. Hyhy.

A dalej w drogę! Tym razem Google Maps okazały się wiarygodnym partnerem, dotarłyśmy do pożądanej destynacji (Trafalgar Square) w czasie obiecanej godziny czterdzieści. Po drodze zwiedziłyśmy naszą dzielnicę (stragany z warzywami i owocami, kebaby co krok, rzędy szeregowych domków z brązowej cegły, milutko). Gosia była zmuszona co pięć minut znosić moje okrzyki zachwytu i zdumienia: "hej, patrz, jak ładnie ubrana! hej, patrz, martensy! hej, słyszałaś jak pięknie powiedział?". Minąwszy sklep "Convenience Store" przypomniałyśmy sobie o perełce z rodzinnych stron i przez kolejne kilkaset metrów powtarzałyśmy uwielbioną frazę z warszawskiego metra "nekst stejszyn: centrum. Konwińjent czejndż tu saburban end longdistens trejns!". Uroniłyśmy jedną łzę z tej melancholii.





Najbardziej w świecie starałyśmy się zdążyć na zmianę warty konnej, która miała mieć miejsce o 11. Sama nie wiem czemu te starania, chyba po prostu chciałyśmy mieć jakiś cel, aby go osiągnąć i odczuwać dumę. Warta trwała niewzruszenie w dwóch rzędach naprzeciwko siebie, przeszedł też jeden mały człowieczek z szablą i bardzo tupał, niewykluczone, że jednak przegapiłyśmy zmianę. Konie końmi, ale miło w sumie było być w tym miejscu o tej godzinie, bo ładny widoczek i piękne słońce.




"Big Ben? To on?" zapytała z powątpiewaniem w głosie Gosia. Moja towarzyszka uczy się angielskiego już od wielu lat i zna znaczenie słowa "big", na które, jej zdaniem, rysujący się w oddali budyneczek niezupełnie zasłużył. Gdy zmniejszyłyśmy dystans między naszymi osobami, a tą legendarną konstrukcją, oczywka, wykonałyśmy milion foteczek tejże - wszystkie wątpliwej jakości, pod słońce, albo z dziwnych ujęć. Z nadmiaru Big Bena zrobiłyśmy sobie dla równowagi też fotkę ze stojącym nieopodal pomnikiem Churchilla. Potem zaś podszedł do nas jakiś Anglik i zapytał czy uważamy, że to była "great person", więc trochę pożałowałyśmy tej niewinnie zapowiadającej się czynności. Zapytał się też, czy jesteśmy z Niemiec.

Podreptałyśmy sobie dalej, mijając absolutne must-see, obowiązki zatem wypełnione: Westminster Abbey, nabrzeże Tamizy, zielone pasemko ogrodów nad nią (choć to raczej fakultatywne, ale z ciekawostek: były tam dzieci bawiące się w piaskownicy. Plażing w lutym!), dwa mosty, a nawet widziałyśmy London Eye, jest całkiem spore.





Dalej kroki zawiodły nas na Picadilly Circus, a następnie przez Green Park (niebywale odkrywcza nazwa) do Buckingham Palace, a tam stali panowie w czapkach z dzikich zwierząt, ale w szarych mundurach. Przewodnik kłamał. Idąc do metra śpiewałyśmy sobie Modlitwę Dominikańską, mieszając tekst na wszystkie możliwe sposoby. Potem Gosia porzuciła tę pieśń na rzecz bliżej nieznanego mi hitu Lamy del Rey, a ja rozważałam rozmaite sprawy w głębi serca.

W dalszej kolejności nastąpił najbardziej ekskluzywny punkt dzisiejszego programu: METRO! Plotka głosi że w Londynie nikt o zdrowych zmysłach nie używa biletów jednorazowych. Zakrawa to na rozrzutność podobną do wykorzystywania banknotów na podpałkę do kominka albo puszczania po Tamizie kaczek monetami. W sumie tekst 'hej, mała, chcesz zobaczyć mój bilet jednorazowy?' mógłby być dobrym sposobem na podryw lecącej na kasę londynskiej laski, takiej troche blachary. Ale nam ani w głowie korzystać! w zamian postanowiłyśmy zaopatrzyć się w kartę Oyster. Jej nazwa nieodmiennie przywodzi mi na myśl pewną przemiłą pioseneczkę (posłuchajcie sobie, jest pod spodem) więc i sama karta wzbudza u mnie podobna sympatie. A raczej wzbudzałaby, gdyby nie fakt, że wszystkie mastocyty na dźwięk nazwy stają na baczność i nie mogą już wytrzymać żeby nie zalać strumieniem histaminy moich naczynek (uczulenie na rybki i owoce morza, you know). Szczęśliwie oyster z ostrygą łączy tylko nazwa, na pewno nie wspólne antygeny, więc komóreczki będą musiały się uciszyć i poczekać na swoje pięć minut (fish&chips?). 



Londyńskie metro podwiozło nas prawie pod sam dom, ale nie poszłyśmy tam. Skoro stacja nazywała się Arsenal (prawie jak Ratusz-Arsenał, papużki!), prędko przypomniało nam się, jaką to sprawę miałyśmy jeszcze załatwić. Tak, obczajka stadionu i poszukiwanie Wojtka Szczęsnego! Trochę nam się udało zrealizować ten plan. To znaczy zrobiłyśmy sobie tysiąc foteczek z Emirates Stadium w tle.






Po krótkiej przerwie w kwaterze głównej (Arsenal Tavern) wyruszyłyśmy w dość krótką, bo liczącą nieco ponad trzy mile podróż do St. Dominic's Priory. Po drodze minęłyśmy sto tysięcy uroczych szeregowych domków, Ulicę Pokątną, a już na ostatniej prostej katolicką szkołę podstawową świętego Dominika. Główne wejście do kościoła dominikanów było zamknięte, a boczne wiodło przez przedsionek, którego widok nie wiedzieć czemu napełnił mnie taką trwogą, że postanowiłam że w życiu tam nie wejdę. Go szczęśliwie miała więcej odwagi i jednak weszłyśmy, co było najlepszą z możliwych decyzji. Bo w środku jest pięknie i dobrze, domowo. Sklepienie jest bardzo wysoko, a przy tym nieoświetlone, toteż wydaje się jakby sufitem kościoła było niebo. Przygotowań do mszy skrzętnie dokonywała pewna starsza pani - oczami wyobraźni już widziałam te niechętne, kpiące miny kolegów z duszpasterstwa, niezbyt przychylnie odnoszących się do obecności kobiet przy ołtarzu. Szczęśliwie do mszy służyła już inna osoba, będąca mężczyzną.Przed mszą na ambonkę weszła znowu kobieta, a w zasadzie dziewczyna i po angielsku, choć z nieoczywistym akcentem zaczęła swoją wypowiedź - ze względu na akcent także nieoczywistą. Po kilkudziesięciu sekundach zorientowałam się, że był to Anioł Pański, niebanalnie, o 18!  Po mszy czarnoskóry ojciec dominikanin, który ją odprawiał, udał się do drzwi, gdzie oczekiwał aby móc je zamknąć gdy wszyscy wierni wyjdą, żegnając tychże z serdecznością. Pogadałyśmy z nim kilka minut, powiedział z uciechą że był kiedyś w Krakowie, a także 'climbed Zakopane'. A z ciekawostek to był tu, w Londynie, kilka dni temu ojciec z Polski, ale właśnie pojechał do Australii, aby tam uczyć na uniwersytecie. Ojciec z London polecił nam odezwać się do niego, gdybyśmy były kiedyś w Australii. Obiecałyśmy że tak właśnie się stanie, a także że postaramy się wpaść do St. Dominic's Priory jeszcze raz w tym tygodniu.   Droga powrotna upłynęła nam całkiem szybko, choć nielekko. Niemniej w końcu dowlokłyśmy się na ostatnich nogach do bazy. I teraz jesteśmy. 




Przepraszam publiczność najmocniej za wszystkie językowe niedoskonałości i inne braki (na przykład polotu), bo jest ich, zdaje się, znacznie więcej niż zwykle. Moja przytomność zginęła gdzieś pewnie w okolicach dwudziestego czwartego kilometra naszego dzisiejszego spaceru. Mam jednak nadzieję, że nie macie za złe i będzie Wam się dobrze spało. Dobranoc!
A oto co po drodze:


to był taki wózek-autobusik na szóstkę dzieciaczków!

windowshopping cz.1. koło Westminster Abbey.



porozmawiałam sobie miło z panią z telefonu. "hang down and try again".

#selfie #londoneye #instadaily

windowshopping cz.2


pozdrawiamy ulubioną geodetkę! :*



o, a to koło nas. 

2 komentarze:

  1. ale masa ładności! wreszcie photographs of Caroline Lace. i Go taka na escalatorze ładna. windowshopping cz. 2 wygląda, jakbyś własne ciuchy [Karlo] włożyła na manekina - taki styl! super pieśń ta pierwsza, bitelsowa. [druga znana, ale także full lubienie] czarnoskóry ojciec, ale! i słoneczko takie ładne. w sumie w Warsza też takie dziś :)

    OdpowiedzUsuń