czwartek, 6 lutego 2014

Slytherin? Oh, please, you must be kidding!

Hello! 

Wszystko u nas dobrze. Mamy miłe koleżanki i ogólnie jest całkiem swojsko, dziś rano na przykład znalazłam w swoim bucie czyjąś skarpetkę - chyba nie można się poczuć bardziej członkiem międzynarodowej społeczności naszego tymczasowego domku. 

Dziś obudziłam się nieco wcześniej niż Go, pogawędziłam sobie z miłą Murzynką w łazience, a potem zeszłam do wspólnego pokoju, by w spokoju oddawać się pisaniu kartek do drogich krewnych i znajomych. Wkrótce dołączyła do mnie Małgorzatka i wspólnie zajęłyśmy się ostatnią pocztówką, z której tak wiele uciechy! Wkrótce znajdzie swój nowy dom w pewnym lokalu mieszkalnym przy ulicy Mozarta w Warszawie, a tymczasem potowarzyszyła nam w śniadaniu. Check it out!




Dziś postanowiłyśmy udać się na południe. W docelowych okolicach wiele osób polecało nam wizytę w British Museum, my jednak zdecydowałyśmy się zawitać na King's Cross (w wiadomym dla większości celu). To chyba nie świadczy zbyt dobrze o naszej dojrzałości. 
Do King's Cross dotarłyśmy autobusem - bardzo miałyśmy wczoraj dużo radości z tego środka transportu! Tuż obok mieści się kolejny dworzec, którego nazwę nieustannie przekręcam i kojarzę branżowo, bo tłumaczenie wtedy wesolutkie. St. Pancras - no powiedzcież, czy nie pomyślelibyście od razu o tym jako o Świętej Trzustce? 
Ale nie rozczulałyśmy się bardzo nad santpakrasem, bo już biegłyśmy na upragniony peron 9 i 3/4. Ewa doradziła, abyśmy zrobiły sobie zdjęcie leżąc między peronem dziewiątym i dziesiątym, a potem podpisały "Jednak mugolki". O, niewierna! Nie spodziewała się, że naprawdę uda nam się dostać, gdzie trzeba. Nie spodziewała się też tego, że aby uzyskać dostęp na któryś z peronów należy mieć ważny bilet na odjeżdżający z niego pociąg. Nie miałyśmy wprawdzie biletów na Hogwart Express, ale zdołałyśmy przebić się przez kamienny filar i zrobić sobie zdjęcia podczas tej czynności. Niemniej jednak spóźnienie o jakieś pięć miesięcy nie pozwoliło nam dostać się do Szkoły Magii i Czarodziejstwa, może następnym razem.


Tak naprawdę, to przy wejściu na peron było najweselej, bo było tam dwóch panów, z których jeden był Georgem Weasleyem, bez kitu. Mieli bardzo wesołe zadania, bo jeden zajmował się zakładaniem ludziom przy peronie 9 i 3/4 szalika w barwach wybranego domu, a następnie trzymaniem go tak, by wyglądał jakby leciał, zaś drugi robił w tym czasie zdjęcie. Mieli przy tym mnóstwo radości, wyśmiewali ludzi, którzy wybierali Slytherin, śpiewali sobie piosenki  pochwalne na cześć Gryffindoru, tyle śmiechu! - czy można byłoby marzyć o lepszej pracy? 

ulubiony <3

Wyszedłszy na zewnątrz ulubionego dworca, minęłyśmy Świętą Trzustkę, aby udać się do British Library. Pogoda w sumie nam dzisiaj sprzyja, nie ma burzy piaskowej ani żaru z nieba, ani huraganu. Słońca, jakby nie patrzył, też nie, ale dla równowagi deszcz i wiatr. Dziś nawet zdarzyło nam się być o krok od jednej z ciekawszych "dumb ways to die": być zdmuchniętym z Tower Bridge - co za stylowy, ekskluzywny zgon! A z śmieszności związanych z byciem windy, to jeszcze przypomniał mi się taki przedziwny obrazkowy żarcik, zobaczcie sobie. Naprawdę jest przedziwny.


A biblioteka - taka wielka! Oceniłyśmy ją znacznie wyżej niż nasze swojskie CBI (si-bi-jaj), ale na równi ze służewskim IT (aj-ti) ;). 
Pośrodku trzypiętrowego budynku wznosi się pionowy oszklony komin złożony z pięknych, starych ksiąg, które swego czasu zgromadził tu Jerzy I. Do czytelni, których jest tam co najmniej kilkanaście, wstęp mają wprawdzie tylko posiadacze kart bibliotecznych, ale i tak dostrzegłyśmy wkoło wiele osób, które wzięłyśmy za studentów, bo pracowali wytrwale nad komputerami i książkami - może akurat mają sesję? Biedni, jeśli. 



Planując dalszą trasę zaznaczyłam na mapce wszystkie miejsca (trochę mnogość ich), mające coś wspólnego z medycyną, która mimo wszystko jest nam obu w jakiś sposób bliska. Więc na przykład podziwiałyśmy bramę British Medical Association - jest dość imponująca, ale już kompleks szpitali, w skład którego wchodził Royal London Homeopathic Hospital (?!), ominęłyśmy łukiem, choć niezbyt szerokim. 

Gosia zniesmaczona.

Po drodze też trafiła nam się niezła gratka, bo napotkałyśmy kościół, który nie dość, że rzymskokatolicki, to jeszcze świętej Cecylii, a w dodatku ostatnie kilka minut Adoracji. Tyle wygrać!
Dalej poszłyśmy sobie plażą. Bynajmniej nie było to nabrzeże Tamizy - po prostu odkąd czasem uczę się niemieckiego nazwa ulicy "Strand", kojarzy mi się jakoś bardziej nadwodnie.
Mało trochę foteczek z dziś, bo szkoda wyciągać aparat na strumienie wody z nieba, ale zobaczyłyśmy sobie po drodze jeszcze Sądy, Fleet Street (nie zachodząc wprawdzie na worst pies in London, o takie!), katedrę świętego Pawła. Następnie poszukałyśmy wytchnienia i suchości wewnątrz przedstawicielki naszej ulubionej sieci restauracji - McDonald's, gdzie dokończyłyśmy pisać pocztóweczki nad kubkiem kawy i herbaty i gorzką czeko jeszcze z Polski. 

A potem Tower of London! W sumie fajne, choć nie tak jak Wawel, Ale u nas w Krakowie  nie ma obok takiego fajnego mostu, z którym każdy chce sobie zrobić foteczkę albo sto piętnaście. My też zrobiłyśmy, choć wyszły trochę zachlapane, ale nawet pokusiłyśmy się o taką, że się wygląda jakby most był zabaweczką, którą można trzymać w palcach. Mamy ofkors taką fotę, że wyszło, ale wrzucę taką, gdzie nie, śmieszniej będzie.


Przekroczyłyśmy Tamizkę legendarnym mostem, tym, co na co drugiej  pocztóweczce z London. Po drugiej stronie stoi sobie ratusz, który wygląda jak pokrojone w plasterki ugotowane jajko ze szkła; a trochę dalej wieżowiec, ponoć najwyższy w Unii Europejskiej, który zwie się po angielsku Shard, czyli "Odłamek" (choć ja ciągle zapominam i nazywam go Okruszkiem). Niedługo potem wsiadłyśmy do metra, którym wracałyśmy do Arsenal, i to nawet z przesiadką. Pobyłyśmy nawet chwilę na stacji o najlepszej nazwie "Blackfriars" - wiecie na kogo tak mówią?



 Nie spotkałyśmy tam niestety żadnego z blackfriars. :( Trochę nic dziwnego, skoro dystans między londyńskim klasztorem dominikanów a tą stacją wynosi pewnie z dziesięć kilometrów. Miałyśmy tam nawet dziś jeszcze zawitać, ale trochę nie zdążyłyśmy, a trochę zabrakło nam sił na tę, nie taką znowu bliską wyprawę. W zamian zjadłyśmy "obiad" w miseczkach, które chytrze ukryłyśmy dziś po śniadaniu pod poduszką w pokoju, a teraz siedzimy i skrzętnie notujemy nasze dzieje. 

Po pokoju kręci się miła koleżanka, z którą zawsze przyjemnie sobie pogawędzić, i rozmawia z drugą koleżanką. Co ciekawe, prawie cały czas używa hiszpańskiego, poza momentami, kiedy akurat przeklina nasz niegodny zaufania prysznic - to najlepiej jej wychodzi w języku Shakespeara i Byrona. Zatem siedzimy, nic się nie dzieje, ale bardzo przyjemnie jest. Pozdrówki! 


PS. Och, a jeszcze z wczoraj, całkiem zapomniałam powiadomić, jak to fajnie mają w sztuce Brytyjczycy, martwa natura bowiem nie nazywa się tak smutno jak u nas, a zupełnie na odwrót: wciąż życie (still life) :) Może już to wiedzieliście, ale jak nie - wiedzcie. Wiedzcie też, że za dwa tygodnie startuje w National Gallery wystawa "Dziwne piękno. Mistrzowie niemieckiego renesansu". Sounds tempting! 

A dziś tak było: 
Englishman i St. Pancras.

nudniejsza część King's Cross.

I WL to Gryffindor WUMu, you know.



na szybkości!


oto obiad. polecają: farmaceutka in spe oraz lekarz in spe!


1 komentarz: