poniedziałek, 3 lutego 2014

WAIT!


Mało brakowało, a nasza wesoła podróż zakończyłaby się zanim tak naprawdę zdążyła się zacząć. Zapomnieć paszportu? Nie zdążyć na pociąg? Eee. To zbyt banalne. Nie móc otworzyć drzwi od pociągu - to dopiero polot! Tak właśnie trochę nam się dziś stało. Niemniej po kilkunastu sekundach szarpaniny i nerwów że serio wylądujemy jednak nie w Londynie, a Olsztynie (nazwa w sumie nie tak całkiem niepodobna), dokąd zmierzał nasz miły pociąg, udało nam się wydostać i dalej szukać szczęścia na opustoszałej stacji PKP Modlin.

 Chciałam na starcie zbudować trochę napięcia, mam nadzieję że zadrżeliście z trwogi. Bo to chronologicznie nie sam początek, wcześniej jeszcze podróż ciepłym pociągiem z mroźnym, zaspanym porankiem w barwach różu za oknem. Gosia nawet przyznała, że czuje się jakby jechała do Hogwartu, a ja się z nią zgadzam. Po dotarciu do Modlina poczekałyśmy sobie na autobus, a potem jeszcze na lotnisku na start kontroli bezpieczeństwa, a jeszcze później na otwarcie brameczek. Czekanie podobno kształtuje charakter - we'll see.

Podczas kontroli mogłyśmy się poczuć jak ważne - bo stanowiące potencjalne zagrożenie terrorystyczne - osoby. Musiałyśmy wywalić z bagażu pół ich zawartości i zdjąć z siebie sterty ubrań, łącznie z butami. Czy człowiek przekonany że jego istnienie nie ma jakiegoś większego znaczenia dla świata, nie poczułby się podbudowany, że jednak potencjalnie owszem, mogłoby mieć, i to dramatyczne? No, właśnie. Szkoda mi tylko pani, która przeczesując każdy centymetr mnie w poszukiwaniu jakiegoś niebezpiecznego narzędzia, znalazła w kieszeni tylko ołówek. Gdyby był to sztylet, jakiś trujący gaz albo chociaż koszyczek świeżych malin (patrz: Monty Python's Flying Circus) pewnie mogłaby liczyć na jakąś premię za wyjątkowo dobre wyniki w pracy. No, szkoda.

Nie przejmując się dalej losem pani zebrałyśmy graty i już całkiem niebawem (za jakieś dwie godziny ;) ) byłyśmy tysiące metrów nad nią, lotniskiem Warszawa-Modlin, Mazowszem, w chmurach! Uczucie bycia tam i widoki jak zwykle są nie do opisania, tak cudne błyszczące w słońcu srebrne wstążeczki rzek, lśniące oblodzone pola, jakby pokryte jakimś stalowym szkliwem, szeregi domków wyglądających jak nawleczone na sznureczek metalowe koraliki. Zimowa Polska widziana z nieba - polecamy każdemu! Wyspy Brytyjskie także, choć to zupełnie inna historia, choć też cudeńka, na przykład rzeka łącząca się z morzem na zielonym brzeżku lądu, której odnogi układają się w kształt drzewa. Właśnie, zielonym! Tuż przed lądowaniem Our Captain zaoordynował przestawienie zegarków na godzinę do przodu. Owszem, przydałoby się przerzucić, ale kalendarz, jakieś dwa miesiące naprzód, tak jest tu pięknie, zielono, wiosennie. Dotarłszy na lotnisko pozostało nam to, co szło nam dziś najlepiej: POCZEKAĆ na easybusa do Londynu (bo to, że wylądowałyśmy w Londynie to nieco bujda, jeszcze półtorej godziny busikiem potem). W międzyczasie udało nam się poinformować świat o sukcesie, jakim jest dożycie lądowania na Stansted.


brudne okno :(


'Ta schola to jest skąpa jak nie wiem...'  westchnęła Małgorzatka zerkając na telefon. Trochę racja, pisząc do kilku osób z zagranicy, za grube pieniądze, człowiek ma prawo oczekiwać odpowiedzi. Wstyd! (Sprostowanie: w międzyczasie osoby odpisały, brawka za hojność!)

Ale dalej! Wesoły pan z izibasa, który przypominał nieco Jackie Chana, brawurowo zawiózł nas wprost na Baker Street, gdzie nawet zobaczyłyśmy jednego Sherlocka H. Pan kierowca, oczywka, poważył się na jazdę złą stroną drogi, jak to tutaj mają w zwyczaju, zaczynając z pełną zuchwałością od skręcenia na rondzie w lewo, gdzie, jak uczono mnie na kursie na prawko, czyha śmierć.

Mapy Google sugerowały, że do hostelu pozostało nam półtorej godziny pieszo, dziarsko wyruszyłyśmy więc w trasę. Nie ufajcie im zanadto. Mapom. Nie powiem ile szłyśmy, z pewnością sporo dłużej, a nad przebiegiem trasy dyskutowałabym, gdyby nie to że dyskusja z programami w komputerze jest dosyć trudna. Niemniej, było po drodze pięknie i wesolutko! W Londynie jest już niemal maj, co krok zieloności, zapachy, ptaszki, milion biegaczy w krótkich spodenkach! Szczególnie gdy idzie się przez park (Regent's Park choćby), a właśnie byłyśmy osobami, które tak szły.


Po drodze łapałyśmy cudne dźwięki prawdziwego brytyjskiego akcentu, który brzmi tak pięknie, a przy tym naturalnie i niewymuszenie. Szczególnie imponujące jest usłyszeć go z usteczek, opisujących otaczającą ich właściciela rzeczywistość od kilku zaledwie lat - przedszkolaki bez wysiłku wydobywające z siebie zgrabne językowe konstrukcje chyba nigdy nie przestaną zadziwiać. Nawet zatrzymałyśmy się przy jakimś wypełnionym dzieciarnią placu zabaw, żeby trochę podsłuchać, ale nic! Piski i kwiczenie charakterystyczne dla najdzikszych szaleństw w każdym języku brzmią identycznie :)

Teraz zaś jesteśmy w Arsenal Tower Hostel, które z zewnątrz przypomina nieco twierdzę, zaś w środku to przytulne schronisko dla tułaczy z całego świata. Jest tu miły pan, którego ciągle prosimy o jakieś informacje albo naczynia, a on jest na tyle, jak już mówiłam, miły, że udziela nam jednego i drugiego. W pokojach są łóżka trzypiętrowe, nam przypadł sam parter, co w sumie jest dosyć sprzyjające, zważywszy  na to, jak kiedyś zdarzyło mi się sprowokować lawinę z desek z łoża wprost na śpiącą piętro niżej Julkę. Napełnia mnie to wstydem po dziś dzień! Choć tu lawina nie groźna, bo konstrukcja inna, no i współlokatorki nie tak drogie, ale lepiej dmuchać na zimne. 


A w ogóle! Kilka (może kilkaset) kroków od naszego spania mieści się stadion legendarnego klubu Arsenal! To szczególnie cenna informacja, gdyż jak głosi Go, bramki broni tam Polak, i to prawie w naszym wieku. Może jutro pójdziemy pod stadion cyknąć sobie jakieś foteczki, albo poskandować kibolskie hasła, a co. 


Zaś dziś po drodze:



umywalka jak ta co Jęcząca Marta z niej!

Gosia i jej mały Hogwart.

zaglądam wszędzie: nie ma, nie ma!

bardzo mi się spodobała ta reklama. "we've found a cure for blood cancer. pleased to meet you".

Otka szaleje na brytyjskich salonach! :)




3 komentarze:

  1. Ciśnie mi się na usta: Gosiu, jak kółka?

    OdpowiedzUsuń
  2. Agatko, to inna walizeczka! Kółka doskonale dały sobie radę podczas morderczej, piętnastokilometrowej wędróweczki ulicami Londynu.
    Uprzedzając pytania o plecak, wszystko w najlepszym porządku! :)
    Pozdrowienia i ukłony,
    Go&Kor

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja, nieodpisująca Otka, pozdrawiam i kajam się za nieodpisanie. Gosio, raduję się, że kółka sprawne i w ogóle, że jesteście lansami na Wyspach! Jestem fanem blogaska już teraz, bawcie się najlepiej, YOLO! :D

    OdpowiedzUsuń