sobota, 8 lutego 2014

podziękowanki.


Drodzy państwo!

Bardzo to fajne, że czytaliście bloga (a nawet niektórzy powiedzieli miłe słowa o: ). Dzięki! Bardzo było go przyjemnie pisać tak!
Szczególne brawka dla tych, co się odrywali od sesji albo innych robót, i cośmy im ukradły tym cenniejsze minuty. Mam nadzieję, że nie zostało ich tu zmarnowane za dużo.

Pozdrawiamy, życząc wszystkiego dobrego!
Gosia, Karola.



życie na krawędzi z easybusem.

 Ten post będzie pewnie dosyć długi, więc zanim zaczniecie czytać, włączcie sobie taką pioseneczkę ładną. Pochodzi ona z filmu, którego akcja w Londynie, a sceny z tą muzyczką w tle rozgrywają się akurat w londyńskim metrze. Polecam film, dźwięki, metro.


Już nie jesteśmy w Londynu! Chciałyśmy wprawdzie nawet czasem wkręcić kogoś, że jednak wciąż tak, że nie zdążyłyśmy na samolot i śpiewamy na ulicy, by zarobić na bilet do domu, ale niestety nie udało się wyłączyć lokalizacji na fejsie. :D A i nieprzyjemnie tak trwać w oszustwie. A wiecie: naprawdę trochę mało brakowało i tak mogło być bez oszukiwania. 

Ale po kolei.

Wszyscy, którzy myślą, że opublikowawszy poprzedniego posta poszłyśmy spać, są w błędzie. Częściowo, bo poszłyśmy, ale nie spać, a do pubu. W naszym pokoju i tak nie byłoby czego szukać, bo pół składu następnego dnia opuszczało ten urokliwy przybytek, w związku z czym, aby przedostać się gdziekolwiek dalej niż próg (w którym słowami "Welcome to the jungle" witała nas koleżanka, ta od hejtu na prysznic), trzeba było posiąść niemałą wiedzę w dziedzinie nawigacji oraz zwinność cyrkowca. 

A pub był ładny, leciały piosenki Beatelsów, na moje oko (ucho!) z płyty "Revolver", nie tam jakieś "The Best of". W najlepsze trwał jakiś turniej zagadek, które zadawał w sumie przyjaźnie wyglądający pan, niestety przy okazji robiący z siebie pajaca. Ignorując quiz, posiedziałyśmy tam troszkę nad Guinnessem (<3). Ja to nawet piłam, Małgorzatka będąc przymusową abstynentką (farmakokinetyka, działania niepożądane, zakazane kombinacje, to rządzi się swoimi prawami, niestety), nie dołączyła się. Szkoda, ale w sumie dzięki temu poszłyśmy, aby ucieszyć ją fryteczkami, do kebaba pięć kroków dalej, gdzie spotkałyśmy przemiłych panów Turków, z którymi ucięłyśmy sobie przyjemną pogawędkę. Zaczęło się od tego, że najpierw pan przyjął zamówienie od Gosi, a gdy usłyszał, że ja nic nie chcę, postanowił że zapakuje siebie w papierek, wesolutki! Powiedział nam po cichu, że kibicuje Chelsea, ale wiedział, kto to Szczęsny [albo, jak wolicie, "Zczeżny"] i że jest on bardzo wysoki. Pożegnawszy się z kebab-ekipą udałyśmy się do domku zjeść fryteczki, Gosia trochę płakała nad toną poliakrylamidu, który w siebie wpakowuje (bo to chyba największe frytki w Londynie!), ale nie wzruszyło nas to jakoś najmocniej, bo w końcu ten sposób na zrobienie sobie z mózgu galaretki sprawiał sporo radości. Chwilę później ja zapadłam w letarg na kanapie (1 pint of Guinness, pamiętacie?), a Go obczajała, czy Wojciech Sz. ma żonę, bo na jednym zdjęciu chyba miał obrączkę. Nie wiem w końcu, czy ma ją. Chyba nie. Może to był różaniec albo rodowy sygnet. Zaraz poszłyśmy spać, ale nie śniłyśmy o małżonce Szczęsnego, przynajmniej ja nie robiłam tego.



Rano zapakowałyśmy swoje kulbaki i wyruszyłyśmy na spotkanie przygody. Miała ona czekać nas w dzielnicy, w której rozgrywa się akcja jednego cudnego filmu, którego nazwa nie pozostawia miejsca na niespodziankę : "Notting Hill"! Mnie nieco bardziej zależało żeby tam dotrzeć, ale Gosia zbytnio nie protestowała, bo miejscówka urocza, a trasa przez podobnie urocze (a w dodatku "must-see") Kensigton Gardens i Hyde Park. 
Udałyśmy się zatem na stację metra, gdzie poczekałyśmy kilkanaście minut, aż miną godziny szczytu i bilety staną się tańsze. Niebawem linia Victoria (pioseneczka pod spodem) powiozła nas, oraz tłum śpieszących do pracy i innych zajęć londyńczyków, na stację Oxford Circus, gdzie nastąpiła przesiadka w Central Line (w medycznym angielskim: "centralne wkłucie"!) do Notting Hill Gate. Udało się tam bez żadnego kłopotu oddać nasze Oysterki i z pełniejszą kieszenią ruszyć w kierunku Portobello Road. 



W filmie Portobello Road stanowi główną oś, wokół której dzieje się akcja, a w rzeczywistości także jest bardzo piękną uliczką, zwłaszcza w chłodny, mokry, ale bezchmurny poranek, gdy zaczyna wychodzić słońce, a ludzie rozstawiają swoje stragany, budki i kramiki - takie jak wtedy, gdy idzie sobie uliczką Hugh Grant, a w tle śpiewają "Ain't no sunshine when she's gooone...". Poszukiwacze domu z niebieskimi drzwiami będą zawiedzeni - dom wprawdzie stoi, ale drzwi sprzedano na aukcji dobroczynnej, a w zamian wstawiono czarne. Myślę, że nawet dla ludzi, którym komedyjka, o której co chwilę wspominam, jest obca, spacer w Notting Hill jest przyjemnością, bo jest tam przyjaźnie, naturalnie, a domki są ładne i w pastelowych kolorach. 



Kierując się w stronę Baker Street (stamtąd nasz izibas na Stansted!) podążyłyśmy przez Kensigton Gardens na wschód. Po drodze przegapiłyśmy wprawdzie, choć bez żalu, sławetny pałac, ale w parku też było w porządku i wiosennie. Najmilej, że były tam śliczne szare wiewióreczki, i to w dużych ilościach! Gosia chciała jedną zawołać, ale nie wiedziałyśmy, jak się woła na wiewiórki po angielsku. Najskuteczniejsza pewnie byłaby jakaś spożywcza zanęta, ale akurat nie miałyśmy nic na stanie.
 Co chwilę w parku trafiałyśmy na strzałki kierujące w stronę fontanny ku pamięci Księżnej Diany. Niesposób było nie skorzystać z propozycji, szczególnie jeśli przypomnicie sobie, jak wczoraj wyglądało nasze śniadanie (patrz: poprzedni post). Fontanna jest skonstruowana na kształt strumienia, ale nie posiada - jak każdy normalny strumień - początku i końca, a jest w formie koła. To, jak wiecie, ulubiona figura Gosi ;) 
Woda w fontannie szemrząc płynie sobie w kółko (tu chyba można wejść dwa razy do tej samej rzeki!), a tabliczka obok niej nakazuje czuć się wolnym, aby pomoczyć w niej ręce albo stópki. My poczułyśmy się wolne aby nie skorzystać, ponieważ słońce słońcem, ale to jednak luty. Podążyłyśmy zatem w miejsca oznaczone na mapie Royal Albert Hall i Royal Academy of Music, żeby je zobaczyć i rzeczywiście tam były. 

wiewióreczka (jedna z)


Do odjazdu izibasa było jeszcze dużo czasu, ale duża była też skala mapki, z której korzystałyśmy, tak że zapanował przez chwilę przestrach, że nie zdążymy i CO WTEDY! Zaspoiluję: zdążyłyśmy, oczywiście było całkiem niedaleko i bez przygód, więc spokojnie dotarłyśmy w pożądane miejsce z półtoragodzinnym zapasem, który wykorzystałyśmy na kawę (zgadnijcie gdzie!) i sprawunki. 
Zaś po drodze jeszcze Hyde Park, tam też wiewiórki i biegacze, i zieleń, a dalej Marble Arch, ładny, ale nie wiem, co upamiętniał, a także ulica pełna wielkich sklepów z ładnymi ubraniami. Zaszłyśmy też do budki z pamiątkami poszukać długopisu z księżną Kate i księciem Williamem dla Ewuni, ale był tylko talerz z młodym książątkiem Jerzym, ewentualnie popielniczka z Dajaną i bokserki w mapę metra. Był też pan sprzedawca, który rozpoznał, że mówimy po polsku, bo niedawno miał dziewczynę z Warszawy. Podobno znał wiele wyrażeń w tym języku, ale nie chciał sobie przypominać, bo od razu robiło mu się smutno z powodu rozstania. Niemniej pożegnał nas "dziękuję, kocham cię, papa", miło nam się zrobiło.



Easybus kazał być na przystanku dziesięć minut przed odjazdem, my ustawiłyśmy się tam jeszcze z kwadrans wcześniej. Pogadałam sobie przy okazji z Portugalką, która nie mogła wyjść z szoku że chodziłyśmy z Islington do centrum pieszo oraz że w mojej opinii o tej porze w Londynie jest ciepło (wspominając zeszłotygodniowe minus kilkanaście w Warszawie - owszem). Mam nadzieję, że udało nam się w tej rozmowie nieco zawalczyć ze stereotypem wiecznie marudzących i narzekających na wszystko Polaków! Koleżanka zanim wsiadła w swój bus o 13.45, ostrzegła nas jeszcze o potencjalnych przygodach, które mogą nam się zdarzyć w związku z podróżą easybusem. 
Jak się okazało, zdarzyły się one, będąc dzięki ostrzeżeniu nieco mniej szokującą, ale jednak trochę niespodzianką. Szczególnie gdy się czasami lubi być w różnych miejscach na czas albo przed nim, my tak mamy z reguły. Przygody, co się zdarzyły, były trochę mało widowiskowe, nie nadałoby się to na film akcji - po prostu bus spóźniał się niemożliwie. Och, do kroćset! Szczególnie irytujące było to, że podczas gdy na przystanek do Stansted nie przyjechały trzy kolejne busiki ( miały być co 15 minut), a wcześniej jeszcze dwa, do Luton izibasy odjeżdżały regularnie, i to niemal całkiem puste, zupełnie ignorując tłum stłoczony na naszym przystanku. 
Można by w sumie, na przykład po czterdziestu minutach oczekiwania, nawet trochę zacząć się denerwować, gdyby nie Psalm 121, który mi powracał co chwilkę: Pan będzie czuwał nad Twoim wyjściem i powrotem / Teraz i po wszystkie czasy. Gdy chwila robiła się już naprawdę ostatnia, podjechał upragniony pomarańczowy pojazd, wprawdzie nie nasz, ale późniejszy. Wesolutki pan Włoch-kierowca (miał takie śmieszne wąsiki jak z kreskówki!) nie miał pojęcia, gdzie zniknęły trzy poprzednie autka, ale pozwolił nam jechać. Żeby nie było nudno, po drodze jeszcze korki, roboty drogowe i panowie policjanci kierujący ruchem - ale zdążyłyśmy! A na lotnisku znowu było śmiesznie. 

Podczas kontroli bezpieczeństwa pani babce z lotniska nie spodobała się Gosi foliowa torebka na płyny, ale wcale na nią nie nakrzyczała! Uprzejma pani z uśmiechem wyjęła odpowiednią torebeczkę, przepakowała skarby Małgorzatki i śmiała się, że nie może zapiąć, słodko miałyśmy! Podobnie uprzejmy i uśmiechnięty był pan, który zarekwirował mój plecak i rozpoczął przegrzebywanie go w poszukiwaniu niezarejestrowanych płynów. Górka moich rzeczy robiła się coraz większa, ale zanim z plecaka pozostał sam pusty bukłak w końcu skojarzyłam, że są szanse że płynem jest cytrynowa marmoladka, którą chciałam potajemnie wwieźć do kraju. Wyobraźcie sobie, była. Pan podziękował i wyrzucił tę dobroć do kosza (zgromadzone w niej kilogramy trotylu zasyczały smutno). Już sobie wyobrażam, jak to jest, gdy na lotnisku zapada noc, a obsługa rzuca się na odrzucone produkty i urządza sobie z nich nieziemskie uczty, chytrusy. No nic, tymczasem pan nas pożegnał i pozwolił iść dalej. Pochwalę się jeszcze dokonaniami Małgorzatki, która będąc (w przyszłości) legal drug dealer, przewiozła w walizce płyn w trzystumililitrowej butelce, nie będąc ani razu (z dwóch razów) złapana na tym niecnym postępku.
Podsumowując, zwykle wyrażenie "puścić z torbami" opisuje raczej tragiczne zdarzenia, tym razem ucieszyłyśmy się, że zostałyśmy puszczone właśnie tak. 

Oczekując na otwarcie bramek nawiązałam miły, niewerbalny kontakt z pewnym mężczyzną, na oko czterolatkiem, którego uśmiech był najbardziej ujmujący świata. To trochę smutne, że jedyne obiekty na jakie mogę liczyć w temacie bycia podrywaną, chodzą do przedszkola (albo jeszcze nie), ale to w sumie była miła znajomość. Miała szansę na rozwój, ponieważ mój nowy przyjaciel wraz z rodziną odbywał ten sam lot do Warszawy i spotkaliśmy się jeszcze w kolejce do samolotu, a także w nim, bo zajęli sąsiednie siedzenia. W rzeczonej kolejce najlepszych rozrywek dostarczyła nam jednak para Polaków, znajomych, najpewniej robiących doktoraty w Wielkiej Brytanii, i obgadujących swoje prace (transgeniczne ryby, te sprawy) w przedziwnym polsko-angielskim slangu wprost z labu. Próbkę tego postaram się dać tutaj: "jak masz więcej calcium, to się bardziej świeci", "no i jak masz lysis, to wszystko wypływa z komórki, nawet ATP". Byli naprawdę słodziutcy. 
Samolot się opóźnił, ale nic to, pożegnałyśmy przez okno Anglię - na czas nieokreślony, a także wiosnę - tę już, mamy nadzieję, na kilka chwil. A dalej? Wszystko poszło nudno, planowo, spokojnie. 

Miałam trochę chęci, by już w Warszawie pojeździć sobie trochę metrem dla rozrywki, poprzesiadać się w różne autobusy i, posiadając kartę miejską, nie musieć płacić za każdy przejazd osobno i to grubymi funciakami, ale zabrakło mi siły. Tak jak pewnie i Wam braknie na czytanie tych przedłużających się w nieskończoność opowieści, niedziwne! Foteczki zatem: 

Portobello Road, sam początek. 


windowshopping, ciąg dalszy. 

wiosna w Kensington!

egzotyczna fauna Kensington

egzotyczny pomnik księcia Alberta

moje autko :)

czwartek, 6 lutego 2014

Slytherin? Oh, please, you must be kidding!

Hello! 

Wszystko u nas dobrze. Mamy miłe koleżanki i ogólnie jest całkiem swojsko, dziś rano na przykład znalazłam w swoim bucie czyjąś skarpetkę - chyba nie można się poczuć bardziej członkiem międzynarodowej społeczności naszego tymczasowego domku. 

Dziś obudziłam się nieco wcześniej niż Go, pogawędziłam sobie z miłą Murzynką w łazience, a potem zeszłam do wspólnego pokoju, by w spokoju oddawać się pisaniu kartek do drogich krewnych i znajomych. Wkrótce dołączyła do mnie Małgorzatka i wspólnie zajęłyśmy się ostatnią pocztówką, z której tak wiele uciechy! Wkrótce znajdzie swój nowy dom w pewnym lokalu mieszkalnym przy ulicy Mozarta w Warszawie, a tymczasem potowarzyszyła nam w śniadaniu. Check it out!




Dziś postanowiłyśmy udać się na południe. W docelowych okolicach wiele osób polecało nam wizytę w British Museum, my jednak zdecydowałyśmy się zawitać na King's Cross (w wiadomym dla większości celu). To chyba nie świadczy zbyt dobrze o naszej dojrzałości. 
Do King's Cross dotarłyśmy autobusem - bardzo miałyśmy wczoraj dużo radości z tego środka transportu! Tuż obok mieści się kolejny dworzec, którego nazwę nieustannie przekręcam i kojarzę branżowo, bo tłumaczenie wtedy wesolutkie. St. Pancras - no powiedzcież, czy nie pomyślelibyście od razu o tym jako o Świętej Trzustce? 
Ale nie rozczulałyśmy się bardzo nad santpakrasem, bo już biegłyśmy na upragniony peron 9 i 3/4. Ewa doradziła, abyśmy zrobiły sobie zdjęcie leżąc między peronem dziewiątym i dziesiątym, a potem podpisały "Jednak mugolki". O, niewierna! Nie spodziewała się, że naprawdę uda nam się dostać, gdzie trzeba. Nie spodziewała się też tego, że aby uzyskać dostęp na któryś z peronów należy mieć ważny bilet na odjeżdżający z niego pociąg. Nie miałyśmy wprawdzie biletów na Hogwart Express, ale zdołałyśmy przebić się przez kamienny filar i zrobić sobie zdjęcia podczas tej czynności. Niemniej jednak spóźnienie o jakieś pięć miesięcy nie pozwoliło nam dostać się do Szkoły Magii i Czarodziejstwa, może następnym razem.


Tak naprawdę, to przy wejściu na peron było najweselej, bo było tam dwóch panów, z których jeden był Georgem Weasleyem, bez kitu. Mieli bardzo wesołe zadania, bo jeden zajmował się zakładaniem ludziom przy peronie 9 i 3/4 szalika w barwach wybranego domu, a następnie trzymaniem go tak, by wyglądał jakby leciał, zaś drugi robił w tym czasie zdjęcie. Mieli przy tym mnóstwo radości, wyśmiewali ludzi, którzy wybierali Slytherin, śpiewali sobie piosenki  pochwalne na cześć Gryffindoru, tyle śmiechu! - czy można byłoby marzyć o lepszej pracy? 

ulubiony <3

Wyszedłszy na zewnątrz ulubionego dworca, minęłyśmy Świętą Trzustkę, aby udać się do British Library. Pogoda w sumie nam dzisiaj sprzyja, nie ma burzy piaskowej ani żaru z nieba, ani huraganu. Słońca, jakby nie patrzył, też nie, ale dla równowagi deszcz i wiatr. Dziś nawet zdarzyło nam się być o krok od jednej z ciekawszych "dumb ways to die": być zdmuchniętym z Tower Bridge - co za stylowy, ekskluzywny zgon! A z śmieszności związanych z byciem windy, to jeszcze przypomniał mi się taki przedziwny obrazkowy żarcik, zobaczcie sobie. Naprawdę jest przedziwny.


A biblioteka - taka wielka! Oceniłyśmy ją znacznie wyżej niż nasze swojskie CBI (si-bi-jaj), ale na równi ze służewskim IT (aj-ti) ;). 
Pośrodku trzypiętrowego budynku wznosi się pionowy oszklony komin złożony z pięknych, starych ksiąg, które swego czasu zgromadził tu Jerzy I. Do czytelni, których jest tam co najmniej kilkanaście, wstęp mają wprawdzie tylko posiadacze kart bibliotecznych, ale i tak dostrzegłyśmy wkoło wiele osób, które wzięłyśmy za studentów, bo pracowali wytrwale nad komputerami i książkami - może akurat mają sesję? Biedni, jeśli. 



Planując dalszą trasę zaznaczyłam na mapce wszystkie miejsca (trochę mnogość ich), mające coś wspólnego z medycyną, która mimo wszystko jest nam obu w jakiś sposób bliska. Więc na przykład podziwiałyśmy bramę British Medical Association - jest dość imponująca, ale już kompleks szpitali, w skład którego wchodził Royal London Homeopathic Hospital (?!), ominęłyśmy łukiem, choć niezbyt szerokim. 

Gosia zniesmaczona.

Po drodze też trafiła nam się niezła gratka, bo napotkałyśmy kościół, który nie dość, że rzymskokatolicki, to jeszcze świętej Cecylii, a w dodatku ostatnie kilka minut Adoracji. Tyle wygrać!
Dalej poszłyśmy sobie plażą. Bynajmniej nie było to nabrzeże Tamizy - po prostu odkąd czasem uczę się niemieckiego nazwa ulicy "Strand", kojarzy mi się jakoś bardziej nadwodnie.
Mało trochę foteczek z dziś, bo szkoda wyciągać aparat na strumienie wody z nieba, ale zobaczyłyśmy sobie po drodze jeszcze Sądy, Fleet Street (nie zachodząc wprawdzie na worst pies in London, o takie!), katedrę świętego Pawła. Następnie poszukałyśmy wytchnienia i suchości wewnątrz przedstawicielki naszej ulubionej sieci restauracji - McDonald's, gdzie dokończyłyśmy pisać pocztóweczki nad kubkiem kawy i herbaty i gorzką czeko jeszcze z Polski. 

A potem Tower of London! W sumie fajne, choć nie tak jak Wawel, Ale u nas w Krakowie  nie ma obok takiego fajnego mostu, z którym każdy chce sobie zrobić foteczkę albo sto piętnaście. My też zrobiłyśmy, choć wyszły trochę zachlapane, ale nawet pokusiłyśmy się o taką, że się wygląda jakby most był zabaweczką, którą można trzymać w palcach. Mamy ofkors taką fotę, że wyszło, ale wrzucę taką, gdzie nie, śmieszniej będzie.


Przekroczyłyśmy Tamizkę legendarnym mostem, tym, co na co drugiej  pocztóweczce z London. Po drugiej stronie stoi sobie ratusz, który wygląda jak pokrojone w plasterki ugotowane jajko ze szkła; a trochę dalej wieżowiec, ponoć najwyższy w Unii Europejskiej, który zwie się po angielsku Shard, czyli "Odłamek" (choć ja ciągle zapominam i nazywam go Okruszkiem). Niedługo potem wsiadłyśmy do metra, którym wracałyśmy do Arsenal, i to nawet z przesiadką. Pobyłyśmy nawet chwilę na stacji o najlepszej nazwie "Blackfriars" - wiecie na kogo tak mówią?



 Nie spotkałyśmy tam niestety żadnego z blackfriars. :( Trochę nic dziwnego, skoro dystans między londyńskim klasztorem dominikanów a tą stacją wynosi pewnie z dziesięć kilometrów. Miałyśmy tam nawet dziś jeszcze zawitać, ale trochę nie zdążyłyśmy, a trochę zabrakło nam sił na tę, nie taką znowu bliską wyprawę. W zamian zjadłyśmy "obiad" w miseczkach, które chytrze ukryłyśmy dziś po śniadaniu pod poduszką w pokoju, a teraz siedzimy i skrzętnie notujemy nasze dzieje. 

Po pokoju kręci się miła koleżanka, z którą zawsze przyjemnie sobie pogawędzić, i rozmawia z drugą koleżanką. Co ciekawe, prawie cały czas używa hiszpańskiego, poza momentami, kiedy akurat przeklina nasz niegodny zaufania prysznic - to najlepiej jej wychodzi w języku Shakespeara i Byrona. Zatem siedzimy, nic się nie dzieje, ale bardzo przyjemnie jest. Pozdrówki! 


PS. Och, a jeszcze z wczoraj, całkiem zapomniałam powiadomić, jak to fajnie mają w sztuce Brytyjczycy, martwa natura bowiem nie nazywa się tak smutno jak u nas, a zupełnie na odwrót: wciąż życie (still life) :) Może już to wiedzieliście, ale jak nie - wiedzcie. Wiedzcie też, że za dwa tygodnie startuje w National Gallery wystawa "Dziwne piękno. Mistrzowie niemieckiego renesansu". Sounds tempting! 

A dziś tak było: 
Englishman i St. Pancras.

nudniejsza część King's Cross.

I WL to Gryffindor WUMu, you know.



na szybkości!


oto obiad. polecają: farmaceutka in spe oraz lekarz in spe!


środa, 5 lutego 2014

Caravaggio, chyba-nieszpory i najwolniejszy autobus świata.

Dobry wieczór!

Pozdrawiamy z bazy. Właśnie zjadłyśmy obiad instant chyba po raz ostatni, bo pan z recepcji zagroził, że już więcej nie da nam miseczek. Podobno kucharz się denerwuje, że ma za dużo zmywania. Rozważamy umycie naszych naczyń i schowanie w jakimś kącie jadalni - nie łudzimy się, że ktoś tu będzie sprzątał i znajdzie ;) 



Jeśli chodzi o dalszą część raportu z twierdzy, w dniu wczorajszym z naszego pokoju wyniosły się Azjatki, a także chrapiące koleżanki. Przypadek?

Oddalam i oddalam wieści o tym, co dziś w Londynu, bo uważam, że warto zbudować trochę napięcia zanim opowiem o tym, co widziałyśmy, a dla mnie było najważniejszym punktem na liście do zrobienia w L. Ale po kolei, nasz dzisiejszy cel znajdował się w miejscu, do którego dotarłyśmy już wczoraj, toteż trasa, będąc znaną, zapowiadała się przyjemnie, zwłaszcza że przestało padać i nawet pojawiło się trochę słoneczka. 

idzie luty, podkuj buty!

nie ma wspinania się po ogrodzeniu :(

Po drodze - już standardowo- co chwila zachwyty nad London lookiem (drim-end-bi-stajlisz) i akcentem, który wydaje się taki wytworny,że aż dziwne się wydaje słyszeć go na przykład z ust dzieci albo panów żulków. A, i zapomniałamby: miałyśmy to szczęście już kilkukrotnie przechadzać się ulicami naszej dzielnicy w godzinach przed- i po-lekcyjnych i podziwiać dziesiątki rodzajów mundurków (na ich często uroczych właścicielach, ofkors), które są taaakie piękne, że samemu by się chciało taki mieć. Albo dzieciątko w takim. 
O, a widziałam też dziś buldoga angielskiego, w Anglii, bezcenne!

Trasa, choć podobna do wczorajszej, różniła się zasadniczo w kilku kwestiach. Na przykład takiej: o ile wczoraj dziarsko kroczyłyśmy, dziś było to raczej szuranie. Pewnie nie będziecie nam współczuć, ale wiedzcie, że po wczorajszych przechadzkach nasze stopy przeistoczyły się w minced meat. Po co w sumie nie zrobić sobie od spodu płynnej poduszeczki, gdy się jest piętą, skoro można tak? Niemożliwe? It seems impossible until it's done. :) Druga różnica jest taka, że pod sam koniec drogi, aby uniknąć niedogodności związanych z robotami drogowymi, zagłębiłyśmy się w drobne, i, jak się okazało, niebywale urocze uliczki Soho. 
Przy jednej z nich stał kościół, wyglądający z zewnątrz jak paryska katedra Notre Dame, ale w środku niestety był protestancki (to akurat nie szkodzi ani troszkę), w związku z czym przypominał skrzyżowanie stołówki z biurem. What a shame! Dalej nastąpiła Neal Street, pełna sklepów z ładnymi ciuchami i butami (!), która doprowadziła nas do Convent Garden, a obok stał sobie niepozornie Królewski Dom Opery.



Gosia kontempluje wycieraczkę.

Koniec tego trzymania w napięciu. NATIONAL GALLERY! To już. Ten skarbiec dobroci mieści się w samym sercu miasta Londynu, przy Trafalgar Square. Co ciekawe, jego zawartość udostępniona jest szerokiej publiczności zupełnie za darmo, mimo że niespodziankom, które skrywa piękna fasada, daleko jest od bycia valueless, a wręcz przeciwnie - są całkiem invaluable, bezcenne znaczy. Dobrze, że każdy może z tego skorzystać! W galerii spotkałyśmy na przykład wiele osób siedzących na krzesełeczkach przed poszczególnymi dziełami i szkicujących przedstawione tam sceny i postaci. Były też wycieczki ze szkół, na przykład grupka sześciolatków, siedzących po turecku naprzeciw jakiegoś obrazu i dyskutujących z panią o tym, co na nim i co to znaczy. 

Zatem za drzwiami zostawiłyśmy wietrzne, chłodne i wilgotne miasto, a przeniosłyśmy się na kilka godzin w świat historii i opowieści, które można było wyczytać z obrazów. Nie jestem znawcą sztuki ani literatem, więc daruję sobie wysmakowane opisy tego, co tam zobaczyłyśmy, ale muszę wspomnieć o jednej rzeczy, która niesamowicie mnie zaskoczyła i zachwyciła. Nie przygotowywałam się do wizyty w National Gallery, nie sprawdzałam, co tam wisi (bo po co?), więc jakaż była radość i przeżycie z natrafienia na jeden z moich ulubionych obrazów Caravaggia. Posłuchajcie, co mówi o nim o. Paweł Krupa, warto! 

                                              

Łażenie po galerii i zachwyty nieco nas zmęczyły, a miałyśmy dalsze plany, więc postanowiłyśmy odpocząć chwilkę i ogrzać się przy herbacie w swojskim Maku. Była ona trochę angielska, bo z mlekiem, do five o'clock wprawdzie jeszcze trochę brakowało, ale opierając się na polskim czasie, byłyśmy w sam raz. Przyznam się, że nawet przestawiłam zegarek tak, żeby dobrze i gustownie wyszło na zdjęciu, kajam się. 

Słyszeliście kiedyś o Westminster Abbey? To ten kościół co książę William się żenił z Kate niedawno. Byłyśmy tam dziś! I to w najlepszy sposób, który to pomysł podsunęła nam bywająca wcześniej i znająca się na londyńskim życiu Anetka P. (dzięęęęki!). Otóż, normalnie wstęp do opactwa kosztuje miliony monet. (pominąwszy fakt, jak dziwne jest płacenie za wejście do kościoła). Ale codziennie o 5 pm można tam przyjść pomodlić się na Evensong, czyli takie jakby nieszpory. Gdy dotarłyśmy do wrót kościoła kilkanaście minut przed piątą, okazało się, że owszem, codziennie, ale OPRÓCZ ŚRODY. Klasyka. 
Ta informacja nie pogrążyła nas jednak w smutku, bowiem poinformowano nas, że w środy w Westminster Abbey odbywa się Evening Prayer. Nie wiemy tak naprawdę, czym różni się to od Evensong, więc nie zrobiło nam to jakiejś specjalnej różnicy i chwilę później już byłyśmy w pięknej, legendarnej świątyni, wspólnie z ludem uczestnicząc w nabożeństwie, mimo wszystko przypominającym nieszpory (był Magnificat i czytanie psalmów na chóry, i hymn), ale rozszerzone o czytania, wyznanie wiary i Modlitwę Pańską. Dostałyśmy książeczki z dokładną instrukcją, co po kolei, nutami śpiewanego hymnu, i tekstami, które miałyśmy czytać w odpowiednich miejscach. W ogóle w tekstach modlitw i fragmentach z Pisma Świętego pojawia się tak wiele dziwnych, niesłyszanych nigdzie indziej słów! Tak że -gdyby słyszeć dany tekst po raz pierwszy- wydaje się absolutnie niezrozumiałe. Ale dobrze jest tak, gdy się znajdzie jakąś frazę, która naprowadza na to, jak brzmi dany fragment po polsku i jest tak dobrze znany, że potem samo to jakoś płynie. 

Gdy wyszłyśmy z nieszpo było już ciemno, a zaraz obok, na nieszczęście, Big Ben, więc znów zachciało nam się miliona foteczek z symbolem Londynu. Wyszły jeszcze gorsze niż ostatnio, ale z jedno wkleję, żeby się nie marnowało, gdy już zrobione. 


A teraz najbardziej porywający epizod dnia! Stwierdziłyśmy zgodnie, że idealnym zwieńczeniem będzie podróż powrotna do Arsenal czerwonym double-deck basem. Bo jak tak można, być w Londynie i się nie przejechać! Nie można. Jak bardzo się ucieszyłyśmy, gdy okazało się że w godzinach szczytu (a właśnie były one) taka wyprawka nie kosztuje wcale więcej niż standardowe dwa funciaki (a metro tak), ale wręcz wiele mniej, bo tylko £1,35! Niedługo po tym, jak wsiadłyśmy do autobusu okazało się, że owszem, wygrałyśmy życie. Do kolejnej stacji metra (pieszo jakieś dziesięć minut spacerkiem) jechaliśmy godzinę. To nie żarty! Już teraz wiem, dlaczego w Polsce mówimy "uciekł mi autobus", a po angielsku "I missed the bus". Serio, gdyby nie zdążyć na czas na swój przystanek, można by złapać autobus na kolejnym, po drodze zachodząc na kawę, ewentualnie dwudaniowy obiad. 
Gdybyśmy się gdzieś śpieszyły, miały mnóstwo siły i planów na wieczór, na pewno zdenerwowałoby nas to, że jechałyśmy do domu DWIE GODZINY (przypominam, że pieszo na zmielonych stopach dajemy radę dwadzieścia minut szybciej). Ale to nie ten kejs. Miło było zatem sobie tak być ciągle po złej stronie drogi, na górnym pięterku ciepłego autobusu, gdzie nawet udało nam zająć przytulne siedzące miejscówki. Na myśl o nich już zachciało mi się spać, Gosia już to robi, więc chyba zjednoczę się z nią i z Wami (w Polsce godzina do przodu, tak bardzo noc) w tej czarownej przyjemności. Do jutra!


I obrazeczki z dziś:
w międzyczasie zostałam twarzą mjuzikalu!

windowshopping cz.3. suknia dla Go.

Royal Opera House. Londyński look, chińskie oczy.


Herba z widokiem na świat M&Msa.

fajfoklok. almost!


wtorek, 4 lutego 2014

stare dobre małże! [good old oysters]

Good morning!

Teraz jest poranek, Go i cały nasz pokój jeszcze śpi, toteż przebiegle wykorzystam ten czas, by opisać, jak tutaj mamy. Zatem Arsenal Tower to miły hostelik, choć nie jakoś szczególnie urządzony. Szczerze mówiąc, perfekcyjna pani domu na jego widok bez specjalnych  starań dostałaby białej gorączki. Całe szczęście nią nie jesteśmy. Znaczy może Gocha jest, tylko siedzi cicho i przeżywa białą gorączkę w skrytości serca. Nie wiem. 

Na dole mamy tu duży pokój,można do woli częstować się wifką i wodą z czajnika, a także fakultatywnie pograć w bilard albo zostawić swoje produkty we wspólnej lodówce. W tym samym budynku za ścianą jest bar, gdzie się pije piwo i ogląda mecz, może kiedyś wypróbujemy ten sposób na wieczór i powiemy, czy warto.

Wczoraj nawiązałyśmy miłą rozmowę z dwoma Azjatkami od nas z pokoju. Ostrzegły nas, że są wśród nas osoby, które chrapią, a na dodatek uprzejmie wskazały nam, gdzie śpią te osoby. Nie wiem, do czego miała nam posłużyć ta druga informacja, być może dziewczyny miały tego chrapania już tak dosyć, że chciałyby udusić  nieświadomych zakłócaczy nocnej ciszy, ale zabrakło im animuszu, a w nas, w ich opinii mówiących po ukraińsku, odkryły potencjał do takiego działania. Ha! Niestety, zapewniłyśmy je, że zasypiamy wszędzie i na wszystkie sposoby, niedługo potem zaczęły rozmawiać w swoim egzotycznym języku, więc trudno powiedzieć, do jakich doszły wniosków. W sumie to smutne, ale wyszło że nic nie łączy bardziej niż wspólny hejt :(

O, a wczoraj w radyjku na dole leciała ta piosenka, która dotąd chodzi mi po głowie. 






Dobra, tak było rankiem, teraz zaś jest wieczór i dogorywamy właśnie z Małgorzatką po całym dniu pieszego zwiedzania wielkiego miasta. Zresztą kto by tego nie robił (nie dogorywałby), gdyby przedreptał tyle kilometrów.

Ale najpierw - śniadanko. W programie były tosty, trzeba było przygotować je samemu, natrafiłyśmy na jakąś dziwnie zaprogramowaną maszynę do robienia i udało nam się pierwsze zupełnie spalić. Zapach poinformował o tym wydarzeniu całą społeczność jadalni, ale nikt nie zorientował się, że to my, więc nam się UPIEKŁO. Hyhy.

A dalej w drogę! Tym razem Google Maps okazały się wiarygodnym partnerem, dotarłyśmy do pożądanej destynacji (Trafalgar Square) w czasie obiecanej godziny czterdzieści. Po drodze zwiedziłyśmy naszą dzielnicę (stragany z warzywami i owocami, kebaby co krok, rzędy szeregowych domków z brązowej cegły, milutko). Gosia była zmuszona co pięć minut znosić moje okrzyki zachwytu i zdumienia: "hej, patrz, jak ładnie ubrana! hej, patrz, martensy! hej, słyszałaś jak pięknie powiedział?". Minąwszy sklep "Convenience Store" przypomniałyśmy sobie o perełce z rodzinnych stron i przez kolejne kilkaset metrów powtarzałyśmy uwielbioną frazę z warszawskiego metra "nekst stejszyn: centrum. Konwińjent czejndż tu saburban end longdistens trejns!". Uroniłyśmy jedną łzę z tej melancholii.





Najbardziej w świecie starałyśmy się zdążyć na zmianę warty konnej, która miała mieć miejsce o 11. Sama nie wiem czemu te starania, chyba po prostu chciałyśmy mieć jakiś cel, aby go osiągnąć i odczuwać dumę. Warta trwała niewzruszenie w dwóch rzędach naprzeciwko siebie, przeszedł też jeden mały człowieczek z szablą i bardzo tupał, niewykluczone, że jednak przegapiłyśmy zmianę. Konie końmi, ale miło w sumie było być w tym miejscu o tej godzinie, bo ładny widoczek i piękne słońce.




"Big Ben? To on?" zapytała z powątpiewaniem w głosie Gosia. Moja towarzyszka uczy się angielskiego już od wielu lat i zna znaczenie słowa "big", na które, jej zdaniem, rysujący się w oddali budyneczek niezupełnie zasłużył. Gdy zmniejszyłyśmy dystans między naszymi osobami, a tą legendarną konstrukcją, oczywka, wykonałyśmy milion foteczek tejże - wszystkie wątpliwej jakości, pod słońce, albo z dziwnych ujęć. Z nadmiaru Big Bena zrobiłyśmy sobie dla równowagi też fotkę ze stojącym nieopodal pomnikiem Churchilla. Potem zaś podszedł do nas jakiś Anglik i zapytał czy uważamy, że to była "great person", więc trochę pożałowałyśmy tej niewinnie zapowiadającej się czynności. Zapytał się też, czy jesteśmy z Niemiec.

Podreptałyśmy sobie dalej, mijając absolutne must-see, obowiązki zatem wypełnione: Westminster Abbey, nabrzeże Tamizy, zielone pasemko ogrodów nad nią (choć to raczej fakultatywne, ale z ciekawostek: były tam dzieci bawiące się w piaskownicy. Plażing w lutym!), dwa mosty, a nawet widziałyśmy London Eye, jest całkiem spore.





Dalej kroki zawiodły nas na Picadilly Circus, a następnie przez Green Park (niebywale odkrywcza nazwa) do Buckingham Palace, a tam stali panowie w czapkach z dzikich zwierząt, ale w szarych mundurach. Przewodnik kłamał. Idąc do metra śpiewałyśmy sobie Modlitwę Dominikańską, mieszając tekst na wszystkie możliwe sposoby. Potem Gosia porzuciła tę pieśń na rzecz bliżej nieznanego mi hitu Lamy del Rey, a ja rozważałam rozmaite sprawy w głębi serca.

W dalszej kolejności nastąpił najbardziej ekskluzywny punkt dzisiejszego programu: METRO! Plotka głosi że w Londynie nikt o zdrowych zmysłach nie używa biletów jednorazowych. Zakrawa to na rozrzutność podobną do wykorzystywania banknotów na podpałkę do kominka albo puszczania po Tamizie kaczek monetami. W sumie tekst 'hej, mała, chcesz zobaczyć mój bilet jednorazowy?' mógłby być dobrym sposobem na podryw lecącej na kasę londynskiej laski, takiej troche blachary. Ale nam ani w głowie korzystać! w zamian postanowiłyśmy zaopatrzyć się w kartę Oyster. Jej nazwa nieodmiennie przywodzi mi na myśl pewną przemiłą pioseneczkę (posłuchajcie sobie, jest pod spodem) więc i sama karta wzbudza u mnie podobna sympatie. A raczej wzbudzałaby, gdyby nie fakt, że wszystkie mastocyty na dźwięk nazwy stają na baczność i nie mogą już wytrzymać żeby nie zalać strumieniem histaminy moich naczynek (uczulenie na rybki i owoce morza, you know). Szczęśliwie oyster z ostrygą łączy tylko nazwa, na pewno nie wspólne antygeny, więc komóreczki będą musiały się uciszyć i poczekać na swoje pięć minut (fish&chips?). 



Londyńskie metro podwiozło nas prawie pod sam dom, ale nie poszłyśmy tam. Skoro stacja nazywała się Arsenal (prawie jak Ratusz-Arsenał, papużki!), prędko przypomniało nam się, jaką to sprawę miałyśmy jeszcze załatwić. Tak, obczajka stadionu i poszukiwanie Wojtka Szczęsnego! Trochę nam się udało zrealizować ten plan. To znaczy zrobiłyśmy sobie tysiąc foteczek z Emirates Stadium w tle.






Po krótkiej przerwie w kwaterze głównej (Arsenal Tavern) wyruszyłyśmy w dość krótką, bo liczącą nieco ponad trzy mile podróż do St. Dominic's Priory. Po drodze minęłyśmy sto tysięcy uroczych szeregowych domków, Ulicę Pokątną, a już na ostatniej prostej katolicką szkołę podstawową świętego Dominika. Główne wejście do kościoła dominikanów było zamknięte, a boczne wiodło przez przedsionek, którego widok nie wiedzieć czemu napełnił mnie taką trwogą, że postanowiłam że w życiu tam nie wejdę. Go szczęśliwie miała więcej odwagi i jednak weszłyśmy, co było najlepszą z możliwych decyzji. Bo w środku jest pięknie i dobrze, domowo. Sklepienie jest bardzo wysoko, a przy tym nieoświetlone, toteż wydaje się jakby sufitem kościoła było niebo. Przygotowań do mszy skrzętnie dokonywała pewna starsza pani - oczami wyobraźni już widziałam te niechętne, kpiące miny kolegów z duszpasterstwa, niezbyt przychylnie odnoszących się do obecności kobiet przy ołtarzu. Szczęśliwie do mszy służyła już inna osoba, będąca mężczyzną.Przed mszą na ambonkę weszła znowu kobieta, a w zasadzie dziewczyna i po angielsku, choć z nieoczywistym akcentem zaczęła swoją wypowiedź - ze względu na akcent także nieoczywistą. Po kilkudziesięciu sekundach zorientowałam się, że był to Anioł Pański, niebanalnie, o 18!  Po mszy czarnoskóry ojciec dominikanin, który ją odprawiał, udał się do drzwi, gdzie oczekiwał aby móc je zamknąć gdy wszyscy wierni wyjdą, żegnając tychże z serdecznością. Pogadałyśmy z nim kilka minut, powiedział z uciechą że był kiedyś w Krakowie, a także 'climbed Zakopane'. A z ciekawostek to był tu, w Londynie, kilka dni temu ojciec z Polski, ale właśnie pojechał do Australii, aby tam uczyć na uniwersytecie. Ojciec z London polecił nam odezwać się do niego, gdybyśmy były kiedyś w Australii. Obiecałyśmy że tak właśnie się stanie, a także że postaramy się wpaść do St. Dominic's Priory jeszcze raz w tym tygodniu.   Droga powrotna upłynęła nam całkiem szybko, choć nielekko. Niemniej w końcu dowlokłyśmy się na ostatnich nogach do bazy. I teraz jesteśmy. 




Przepraszam publiczność najmocniej za wszystkie językowe niedoskonałości i inne braki (na przykład polotu), bo jest ich, zdaje się, znacznie więcej niż zwykle. Moja przytomność zginęła gdzieś pewnie w okolicach dwudziestego czwartego kilometra naszego dzisiejszego spaceru. Mam jednak nadzieję, że nie macie za złe i będzie Wam się dobrze spało. Dobranoc!
A oto co po drodze:


to był taki wózek-autobusik na szóstkę dzieciaczków!

windowshopping cz.1. koło Westminster Abbey.



porozmawiałam sobie miło z panią z telefonu. "hang down and try again".

#selfie #londoneye #instadaily

windowshopping cz.2


pozdrawiamy ulubioną geodetkę! :*



o, a to koło nas.